niedziela, 13 maja 2012

ROZDZIAŁ II: Mors ultima linea rerum est


Nie obudziła się w swoim domu. Było tu zbyt ciepło. W powietrzu unosił się zapach lawendy, który koił jej zmysły. Oczy powoli przyzwyczajały się do wszechogarniającej ciemności i dziewczyna mogła spostrzec sylwetkę mężczyzny siedzącego na brzegu łóżka.

Zerwała się niczym oparzona. Zdumiony Sam zapalił światło i spoglądał na dziewczynę podejrzliwym wzrokiem.

- Mogę liczyć na jakieś wyjaśnienia? - spytał z wyrzutem. Marion przesadziła. Najpierw nie odzywała się do niego przez trzy miesiące, a teraz przyszła w takim stanie, w środku nocy!

Dziewczyna zrobiła przepraszającą minę i splotła dłonie.

- Jestem tu tylko na chwilę. Nie mam dużo czasu. - Podeszła do chłopaka i położyła mu dłoń na policzku. - Chciałam ci po prostu powiedzieć... Że nie zapomnę.  Jesteś jedyną osobą w moim...

- Łoho, a to co? - spytał z gniewem z głosie, strącając jej rękę. - Przypomniałaś sobie, że istnieję? A teraz przychodzisz jak gdyby nigdy nic i wyskakujesz z jakimś kiepskim pożegnaniem żywcem z pierdolonej komedii romantycznej?! - Złapał ją za ramiona i lekko potrząsnął. - Co ty wyprawiasz? Gdzie jest moja przyjaciółka? - Dobre pytanie, pomyślała dziewczyna.

- Teraz to dopiero wyszło jak w słabej komedii – zaśmiała się nerwowo, próbując załagodzić sytuację. Jednak po rozgniewanej minie Sama, wywnioskowała, że kiepskie żarty w niczym jej nie pomogą.

Marion odeszła kilka kroków i spuściła głowę. Czuła się strasznie podle. A rzadko jej się to zdarza. Zacisnęła pięści i rzekła:

- Mam... kłopoty – skłamała gładko. - Ale nie mogę ci powiedzieć... Chciałam tylko... - Sam parsknął śmiechem. - Słuchaj, chcę to powiedzieć, i tak czy inaczej to powiem. Więc proszę cię, stul pysk, opanuj się i posłuchaj, dobra?! - krzyknęła, wypowiadając słowa w zawrotnym tempie, po czym dodała cicho - Tylko posłuchaj.

Chłopak splótł ręce, oparł się o komodę i posłał jej wyczekujące spojrzenie. Widać było, jaki był wściekły. To jedna z jego niewielu wad, strasznie łatwo było go zdenerwować, a jak już się zdenerwował, to nie dawał nikomu dojść do słowa, dopóki nie wykrzyczy całej swojej frustracji.

- Zawsze byłeś i będziesz dla mnie najważniejszy. I obiecuję ci, że nigdy cię nie zawiodę. - Sam westchnął i ziewnął ospale. Marion zmarszczyła czoło i krzyknęła:

- Jesteś pierdolonym pajacem!

Szybkim krokiem przemierzyła dzielącą ich odległość i Sam został obdarowany siarczystym policzkiem na pożegnanie.



Dziewczyna wyszła na zewnątrz wzburzona i pełna gniewu. Nie oczekiwała, że chłopak powita ją z kwiatami, ale nie sądziła, że może być aż tak zły. Łzy napłynęły jej do oczu, jednak bardziej z frustracji, niż ze smutku.

- To właśnie są ludzie. Wzruszające – stwierdził sarkastycznie, zakapturzony chłopak, czekający przed domem. Dziewczyna na dźwięk głosu Conrada mimowolnie się skrzywiła. Naprawdę było w nim coś irytującego. Słysząc ten głos, miała przed oczami czternastolatka, który dopiero co przeszedł mutację. W dodatku ta nonszalancja i wyższość w sposobie mówienia, doprowadzała ją do szału. Odwróciła się i ujrzała kpiący uśmieszek błąkający się na twarzy wampira. Niebieskie tęczówki świeciły w ciemności niczym dwa szafiry.

- Widziałeś to? To wszystko twoja wina! - krzyknęła dziewczyna. Conrad uniósł brwi.

- Moja? Ach, przepraszam, więc to ja wpadłem na genialny pomysł odwiedzenia swojego chłoptasia o trzeciej w nocy? Sądziłaś, że uzna to za normalne? - Marion machnęła lekceważąco dłonią.

- Nie o to mi chodzi, idioto. Nie widzisz co się dzieje? Zapolowałbyś sobie na jakieś dziesięciolatki zamiast wysysać krew ze mnie, niewiele już mi zostało, jeśli jeszcze nie zauważyłeś – rzekła pretensjonalnie, wykonując przeciągły ruch ręką od szyi do bioder. Conrad zmarszczył czoło i przyjrzał się dziewczynie. Zapadnięte policzki, sińce pod oczami, wystające kości, hmm... Chyba przesadził.

W gruncie rzeczy nie pogardziłby zdrowym dziesięciolatkiem. Tylko problem z dziesięciolatkami był taki, że strasznie szybko umierały. Ani się obejrzałeś, a trzymałeś w rękach trupa. W małym mieście, jak Highfield otwarcie supermarketu było wydarzeniem miesiąca, więc śmierć kilku dzieciaków, do cna pozbawionych krwi raczej wzbudziłaby czyjeś podejrzenia, a Conrad chciał jeszcze trochę tu zostać. Dlatego wybrał sobie jedną ofiarę, z której regularnie spijał krew, a że trafiła mu się pasjonatka wampirów, która nie miała nic przeciwko, to po co wzbudzać w ludziach niepotrzebne podejrzenia, polując na dzieci? I tak ostatnio stracił godność, pijąc krew jakiegoś pchlarza, bo Marion stwierdziła, że straciła zbyt dużo krwi. No cóż...

- Twój czas nadszedł – rzekł, uśmiechając się szeroko. Jego kły błysnęły złowrogo.





Conrad Fern był bardzo dziwnym krwiopijcą. Sam nie wiedział, dlaczego robił to tej dziewczynie. Potrzebowała pomocy, to fakt, ale czy na pewno takiej? Wcale nie zamierzał jej oszukiwać. W gruncie rzeczy, nawet ją polubił.

Miała ze sobą wiele problemów, o których jej rodzina nie miała zielonego pojęcia. Była wrakiem, a nie dziewczyną. Conrad bardzo chciał wiedzieć, co ją tak zniszczyło. Pomimo, że wampiry potrafią po części „czytać” ludzkie myśli, to on nie był na tyle doświadczony i silny.

Conrad był jednym z niewielu krwiopijców, który uwielbiał ludzi. I nie chodzi o kwestie kulinarne. Lubił ich towarzystwo, lubił z nimi rozmawiać. Kochał, kiedy jakiś stary weteran opowiadał o walce na froncie, gdy piękna, młoda dziewczyna roniła strumienie łez nad swoim nienarodzonym, gdy zdrowy mężczyzna mówił o  walce z rakiem. Było w tym coś niesamowitego.  Człowiek to piękno. Niedoskonała istota, pełna egoizmu, popełniająca setki identycznych błędów. I dlatego człowiek jest piękny. Rozmawiając z ludźmi, czuł się tak, jakby znowu... nim był. Niczego tak nie pragnął, jak być człowiekiem. Oddałby całą tą „cudowną” nieśmiertelność, za chociaż jeden dzień.



Highfield, niepozorne miasteczko, liczące tysiąc pięćset mieszkańców, ulokowane przy autostradzie międzystanowej nr 70, dwadzieścia mil od Baltimore, największego miasta Maryland. Od południa otoczone gęstymi lasami, które swojego czasu były wyśmienitym terenem do polowań. Odbywały się regularnie do roku 1975.

Wschodnie Highfield tętniło życiem. Rynek zawsze był pełen straganów z rozmaitymi rzeczami. Piękny kościół gotycki, zbudowany za sprawą francuskich imigrantów, chętnie odwiedzany przez turystów, którzy przybywali nawet z innych stanów. Kompleksy budowlane, stare kamienice i coraz chętniej budowane na obrzeżach domy, były miejscem zamieszkania coraz większej ilości ludzi. Ostatnie trzydzieści lat przyniosło wiele korzyści miastu.

Zachodnia część Highfield była najrzadziej zaludniona. Winę za to ponosiła częściowo oczyszczalnia ścieków. Codziennie o godziny piętnastej w promilu kilometra unosił się okropny odór, dlatego większość mieszkańców przeniosła się na śródmieście. Poza tym około trzydzieści lat temu ziemia nagle całkowicie wyjałowiała, co sprawiło, że przemysł rolniczy, niegdyś wysoko rozwinięty w Highfield, przynosił znikome dochody. Zachodnie obrzeża miasta były prawie bezludne. Ludzie nie chcieli tu mieszkać. To już nie była kwestia tylko i wyłącznie oczyszczalni, bo powód był inny. Tylko nikt nie chciał o tym mówić.

W tej ziemi jest coś złego”, powtarzał sobie co ranka Theodor Craven, emerytowany żołnierz, posiadający gospodarstwo rolne. Co jakiś czas zwierzęta padały jedno po drugim z niewyjaśnionych przyczyn. Pewnego razu znalazł czterdzieści martwych kurczaków, bez śladu żadnego zwierzęcia, bądź czegokolwiek, co mogłoby być tego przyczyną.

Można by powiedzieć, że zachodnie Highfield jest martwe, nic więc dziwnego, że mieszkańcy zwykli nazywać ten teren Polami Fames¹.

Jednak wciąż znalazło się parę rodzin, które były zachwycone niską ceną działek na Polach. Było to szczególnie atrakcyjne dla emerytów, mających dosyć natrętnych sąsiadów wypytujących o szklankę cukru, dzieciaków grających w piłkę pod ich oknami i idiotycznych konsultantów firm kosmetycznych, pukających do drzwi.

Właśnie tutaj, na Polach Fames, na skraju lasu, stała drewniana chatka, wielkości przeciętnego garażu. Okna zabite deskami, dziury w dachu - szablonowy domek z horroru. Na drzwiach przybito drewnianą tabliczkę, z wyrytym napisem:


MARY LUANNE STARLING
MORS ULTIMA LINEA RERUM EST²
1975



 
- Mary Luanne Starling... - powiedziała cicho Marion, wodząc palcami po wyżłobionych literach. - Kim była? - spytała, odwracając się do Conrada. Przez jego twarz przemknął grymas bólu, który niemal natychmiast zmienił się znów w maskę obojętności.

- Przeszłością – odparł wymijająco. Marion uniosła brwi w geście dezaprobaty, ale powstrzymała się rzucenia jakąś kpiącą uwagą.

Przez ostatnie trzy miesiące niemal każdy dzień spędzała z Conradem. Przedtem były to spotkania w jego biurze, teraz zazwyczaj siedzieli w jej domu i rozmawiali, czasami wampir zabierał ją do swojego motelowego pokoju. Marion sama nie wiedziała, co właściwie czuje do tego krwiopijcy. Nie wzbudzał w niej sympatii, ani niechęci. Można by powiedzieć, że ją fascynował. Fascynowało ją to, czym jest. Fascynował ją jego sposób poruszania, ta nonszalancja (irytująca, acz fascynująca), z jaką się wypowiadał, i ta wytworność w każdej, nawet najprostszej, wykonywanej przez niego czynności. Był niczym rzeźba. Doskonały, bez skazy, niby anioł. Marzyła o takiej sile, o potędze. Zawsze tak było. Marion, zawsze pierwsza, zawsze w centrum, zawsze najlepsza. Nienawidziła stać w czyimś cieniu, miała charyzmę i pewność siebie, podobnie jak jej brat i ojciec.

Decyzję o zmianie w wampira podjęła bez chwili wahania. W sumie nie miała wielkiego wyboru, albo stanie się towarzyszką, albo obiadem. Życie było dla niej najważniejsze, a wizja nieśmiertelności... To dopiero ekscytujące.

Jedyną rzeczą, która trzymała ją wciąż przy śmiertelnym świecie, to Sam. Czy go kochała? Nie. Nie zaznała w życiu miłości. Ani matczynej, ani braterskiej, żadnej. Niewątpliwie wiedziała, czym jest przywiązanie, ale nie miłość.W sumie, nawet nie chciała zaznać tego uczucia. Zakochani byli tacy głupi, łatwowierni i idiotycznie komiczni. Te wszystkie „Zginę dla ciebie”, „Chciałbym umrzeć, wiedząc, że jesteś szczęśliwa” i tym podobne, przyprawiały ją o odruch wymiotny. Farmazony.

Drzwi chatki otworzyły się, ukazując obskurne wnętrze. Domek miał tylko jedno pomieszczenie. Na środku ustawiony był stół, przykryty czarną płachtą, a po bokach stały dwa krzesła. Wszystko pokryte grubą warstwą kurzu. Światło księżyca dostawało się do środka poprzez niedokładnie zakneblowane okna i kilka szczelin w dachu. W powietrzu unosił się zapach wilgoci i krwi.

- Przytulnie – stwierdziła Marion.



________________________
¹ Pola Fames – Fames była rzymskim uosobieniem głodu.
² Mors ultima linea rerum est.(łac.) - Śmierć kresem ostatnim i wszystkiego.- Horacy. [celowo po łacinie]



Oto i rozdział drugi. Może nudny, ale ten opis miasteczka był naprawdę potrzebny, nie chcę, żebyście odnieśli wrażenie, ze moi bohaterowie mieszkają gdzieś-w-jakimś-amerykańskim-miasteczku. Dziękuję za komentarze, naprawdę, to wiele dla mnie znaczy, że ktoś to czyta.

Naprawdę niewiele brakuje mi do dostania apopleksji przez cudowny onet. Jak nie mogę dodać komentarza, to nie mogę edytować postu, jak nie błąd b-(102), to lista postów jest pusta, no jprdl -.-, w dodatku poprawianie sklejanych wyrazów, to dopiero katorga. Poza tym to założyłam sobie TUMBLRA. (Jakby ktoś był ciekawy, to spędziłam pół dnia na robieniu tła i majstrowaniu przy HTML'u, a drugie pół na jaraniu się animowanymi obrazkami z supernatural i vampire diaries, moje życie jest żałosne...). Właśnie, ogląda ktoś Vampire Diaries? Bo po wczorajszym odcinku moje serce pękło na milion, maleńkich kawałeczków ;_________;

Do napisania!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz