niedziela, 13 maja 2012

ROZDZIAŁ IV: Angie

Wtem cały świat spowiła ciemność, jej ciało zdrętwiało. Ogarnęła nią bezwładność, nie mogła wydać z siebie żadnego odgłosu. Nagle całe jej ciało zostało owładnięte przez dźwięk rytmicznych uderzeń. Czuła to w sobie, nie tylko słyszała. Dudnienie nie ustawało, wprost przeciwnie, przybierało na sile. Był to dźwięk, który koił jej zmysły, uspokajał i jakby dodawał energii. Nie było świata, nie było ludzi, nie było jej. Był tylko ten niezwykły odgłos, który przepełniał wszystko, czymkolwiek to wszystko zdawało się być. A czym było dla niej? Niebytem, jakąś czarną dziurą bez wejściowych drzwi. Czuła się, jakby dryfowała, niesiona przez fale oceanu. Wiatr unosił ją ponad powierzchnię, tylko stopy pozostawały na tafli wody.
Nagle spostrzegła, ze może ruszać rękoma, pomimo że jej ręce się nie poruszyły. Stała na nogach, chociaż faktem było, iż leżała na łóżku, w objęciach wampira. Otworzyła oczy, chociaż tak naprawdę wcale ich nie zamykała. Poczuła, jak jakaś magiczna siła wznosi ją do góry. Ale jej ciało leżało na miejscu. Opuszczone. Niczym pusta skorupa.
Zobaczyła wszechogarniający błękit. Dudnienie wydawało się teraz szumem fal. Drobniutkie kropelki wody pryskały jej w twarz. Gasnące światło słońca odbijało się w lustrze wody. Nagle pulsujący, błękitny poblask fal zmienił się w czerwoną pożogę. Dudnienie jakby przygasało, a wtem woda spiętrzyła się i z impetem uderzyła w dziewczynę, całkowicie pozbawiając ją pozornej kontroli.
Poczuła piekący ból w całym ciele. Jakby coś przeżerało żywcem jej skórę. Otwarła oczy ponownie, chociaż znów nie pamiętała momentu, gdy je zamknęła.
Wszystko w ogniu. W dodatku brak kojącego rytmu budził jej niepokój. Już nie mogła poruszyć żadną częścią ciała. Czuła zimny uścisk na nadgarstku, który zdawał się ciągnąć ją w dół.
Zostaw mnie.
ZOSTAW MNIE.
Z jej gardła wydobył się krzyk. Nie czuła gruntu pod nogami, chociaż coś wyraźnie utrzymywało ją w powietrzu. Zobaczyła siebie, siną i bladą. Wampir podtrzymywał jej ciało przed upadkiem, jednak nie przestawał pić. On nie słyszał jej krzyku. W rzeczywistości jej usta wcale się nie poruszyły, ani nie wydały z siebie najmniejszego dźwięku.
Ogarnęło ją dziwne wrażenie. Zobaczyła niewyraźne, jakby zamglone światło. I nie wydawało się niczym złym. Wydawało się lekiem na uśmierzenie bólu. I istotnie tak było
Rozległ się okropny huk, który sprawił, że jej głowa prawie eksplodowała z bólu.
Wszelkie obrazy zniknęły z jej głowy. Czuła się słaba i wykończona. Czuła na ramionach ciepłe już dłonie wampira. Dotarło do niej, że porusza ustami, coś do niej mówi. Ależ jej się chciało pić. Oddałaby wszystko za szklankę wody.


Zdawało jej się, że słyszy muzykę. Znała ten utwór. Tylko nie potrafiła sobie przypomnieć, jaki miał tytuł.
Nagle w nozdrza uderzył ją cudowny zapach. Nie przypominała sobie, by cokolwiek, co znała, tak pachniało.
Wtem poczuła w ustach niezwykły smak. Otworzyła oczy i ujrzała rozdarty nadgarstek Conrada nad jej głową. Ścisnęła go i z całej siły przyciągnęła do ust. Piła i piła, wydawało jej się, że trwa to już wiele godzin.
Jedyną rzeczą, jaką czuła, była krew wampira pulsująca w jej żyłach. Słodka substancja, płynąc przez jej ciało, wydzielała niesamowicie rozkoszne ciepło. Marion smakowała jej, a każdy kolejny łyk zdawał się być pierwszym.
Usłyszała jęk Conrada, jakże dla niej odległy, i zdawało się, że jakaś siła chce odebrać jej życiodajny napój. Opierała się. Piła dalej, czując, jak siedzący obok wampir powoli słabnie.
Silne szarpnięcie wyrwało ją z amoku. Szkarłatny baldachim, wyglądał niczym krwawe niebo. Conrad masował swój nadgarstek i patrzył na nią z urazą.
- Słyszałaś kiedyś, że co za dużo to niezdrowo? - spytał z pretensją w głosie. Ale nie zdążyła odpowiedzieć, bo całym jej ciałem zawładnął spazm bólu.
I tym razem naprawdę krzyczała. Rzucała się w każdą możliwą stronę. To było najgorsze uczucie, jakiego kiedykolwiek doświadczyła. Wydawało jej się, że płonie, że niewidzialne języki ognia wypalają jej skórę, że sto sztyletów wbijało się w jej klatkę piersiową.
- Twoje ciało umiera. Może być nieprzyjemnie – stwierdził pogodnie Conrad.
No co ty, kurwa, nie powiesz, pomyślała tylko, bo ból uniemożliwiał jej wypowiedzenie jakichkolwiek słów.
Nagle poczuła, jakby ogromne ostrze przebijało się przez nią, przecinając ją na pół. Miała wrażenie, że wszystkie wnętrzności eksplodowały, rozbryzgując się po całym ciele. Cudowny smak krwi wydawał się teraz tylko zamglonym wspomnieniem. Usłyszała odgłos łamanych kości, a z jej gardła wydobył się najbardziej przerażający dźwięk, jaki słyszała. Więc tak wygląda piekło.
Ból raptownie ustał. Nastała błoga cisza, w jej głowie zapanował spokój. A wszystko inne zniknęło.

- Pachnie deszczem. - Marion nie miała pojęcia, dlaczego wypowiedziała te słowa. To była jej pierwsza myśl po ocknięciu.
Poczuła, jak coś miękkiego ociera się o jej stopy. Przerażona podniosła się z ziemi i błyskawicznie wstała. Na szczęście to był tylko kot. Ale zaraz...
Gdzie ja jestem?
W istocie, pachniało deszczem. Była ciepła noc. W zasięgu wzroku znajdowały się tylko morza traw, przykrytych gęstą mgłą, oraz niezidentyfikowany obiekt daleko przed nią. Słyszała szum wiatru i... muzykę. Tę samą piosenkę, której tytułu nie mogła sobie przypomnieć. Łagodna melodia była niczym balsam dla uszu.
Dziewczyna spojrzała na siebie. Miała bose stopy i białą, szeroką sukienkę. Kiedy dotknęła swojej twarzy, spływający makijaż pozostawił czarne smugi na dłoni. Pomyślała, że brakuje tylko siwych włosów i krwi na sukience, by wyglądała na uciekinierkę z oddziału zamkniętego.
Chwilę potem plamy szkarłatu zaczęły rozpraszać się po białym materiale, a platynowe kosmyki zmieniły barwę na szarą. Marion stała w miejscu jak skonfundowana
Co jest, kurwa?
Miała całkowity mętlik w głowie. Jak się tu znalazła, i co się tu dzieje? Podobnie czuje się osoba po całonocnej imprezie, budząca się nie wiadomo gdzie, wyglądająca nie wiadomo jak, i która nie wiadomo co robiła. Tylko, że osobie do całonocnej imprezie nie zmienia się kolor włosów, a czerwone plamy nie pojawiają się znikąd. No chyba, że wzięła LSD.
Piosenka-której-tytułu-za-nic-nie-mogła-sobie-przypomnieć, rozbrzmiała jeszcze głośniej niż przedtem.
(Angie, Angie)
Marion kątem oka dostrzegła jakiś ruch. Natychmiast odwróciła się w stronę źródła zamieszania.
Pobladła z przerażenia. Zakręciło jej się w głowie, i choć w normalnych okolicznościach zapewne by zemdlała, teraz stała tylko, niczym spetryfikowana.
(you can't say we never tried)
- Och, wciąż mnie pamiętasz – powiedziała wesoło mała dziewczynka o długich, brązowych włosach, splecionych w dwa warkocze. Miała na sobie bluzkę z napisem „Little Rolling Stone”. Intuicja mówiła Marion, że powinna zwrócić na to uwagę, ale nie miała pojęcia, co to może znaczyć.
(Angie, you're beautiful ... yes)
To nikt inny, a siedmioletnia Marion Straight. Nawet pamiętała dokładnie dzień, w którym miała na sobie tę koszulkę. Tego dnia ojciec zabrał ją na jej pierwszy koncert. The Rolling Stones zawsze byli ulubieńcami Bruce'a, a potem także Marion. Do tej pory miała bilet wklejony do pamiętnika. To był jeden z najlepszych dni w jej życiu.
(but ain't it time we said goodbye)
Nawet, gdy Bruce odszedł od rodziny, córka często go odwiedzała. Każdy dzień u ojca zaczynał się tak samo: naleśniki przy akompaniamencie Rolling Stonesów. Marion zawsze wznosiła oczy ku niebu, gdy Bruce z patelnią w ręku, wysokim głosem wył „But don't play with me, 'cause you're playing with fire!”¹.
(Angie, I still love you)
Na jej twarzy pojawił się wymuszony uśmiech. Miło wspominała te czasy, ale patrząc na Mini Marion, jakoś nie było jej do śmiechu.
Dziewczynka odeszła parę kroków naprzód, odwróciła się do Marion i przywołała ją machnięciem ręki.
- No chodź, musisz coś zobaczyć! - rzekła podekscytowana.
(remember all those nights we cried)
Marion przywaliła dłonią w czoło.
- Angie... - powiedziała. - Ta piosenka to „Angie” - stwierdziła i roześmiała się. Jakże mogła zapomnieć tytułu swojego ulubionego utworu Rolling Stonesów?

________________________
¹ Fragment „Play with fire” The Rolling Stones. 

Witam! Rozdział był pisany z nagłym przypływem weny, który zawdzięczam po pierwsze, Wam, a po drugie, zapachowi wyjątkowo starej książki, leżącej aktualnie na moim biurku. Wyjątkowo schizowy rozdział :P. Możecie być pewni, że Marion tak szybko nie wróci stamtąd-gdziekolwiek-jest. Poza tym serio, nie potrafię żyć z onetem. Wiem, wspominam o tym w każdym poście, ale... No.
I jeden z niewielu postów, w którym podkład jest ze słowami. Ale ta piosenka musiała być i tyle :).
Pozdrawiam i do napisania!

1 komentarz:

  1. Eh, sama się zastanawiam czy nie przenieść się na blogspot. Moja cierpliwość pomału się kończy.. Wrzuciłam już szablon, zrobiłam zakładki, teraz ostatnie pytanie: Czy aby na pewno chcę porzucić Onet ^.^
    Epicki rozdział i rzeczywiście nieźle schizowy - czyli jeszcze lepszy :D Ah, ten opis jej przemiany jest nieziemski. Ale ta mała Marion.. zastanawiam się - jakim cudem? ;P Podoba mi się podkład, zarówno ten pierwszy utwór, co "Angie" :) Albo mi się wydaje, albo ten rozdział jest jakiś krótki.. Hmm, może po prostu tak dobrze mi się go czytało, że nie zauważyłam nawet kiedy końcówka ^.^ Na szczęście jeszcze kilka rozdziałów przede mną więc nie tracę czasu na pisanie a lecę czytać dalej :) Pozdrawiam! {lostfeelings}

    OdpowiedzUsuń