Nie obudziła się w
swoim domu. Było tu zbyt ciepło. W powietrzu unosił się zapach
lawendy, który koił jej zmysły. Oczy powoli przyzwyczajały się
do wszechogarniającej ciemności i dziewczyna mogła spostrzec
sylwetkę mężczyzny siedzącego na brzegu łóżka.
Zerwała się niczym
oparzona. Zdumiony Sam zapalił światło i spoglądał na dziewczynę
podejrzliwym wzrokiem.
- Mogę liczyć na
jakieś wyjaśnienia? - spytał z wyrzutem. Marion przesadziła.
Najpierw nie odzywała się do niego przez trzy miesiące, a teraz
przyszła w takim stanie, w środku nocy!
Dziewczyna zrobiła
przepraszającą minę i splotła dłonie.
- Jestem tu tylko na
chwilę. Nie mam dużo czasu. - Podeszła do chłopaka i położyła
mu dłoń na policzku. - Chciałam ci po prostu powiedzieć... Że
nie zapomnę. Jesteś jedyną osobą w moim...
- Łoho, a to co? -
spytał z gniewem z głosie, strącając jej rękę. - Przypomniałaś
sobie, że istnieję? A teraz przychodzisz jak gdyby nigdy nic i
wyskakujesz z jakimś kiepskim pożegnaniem żywcem z pierdolonej
komedii romantycznej?! - Złapał ją za ramiona i lekko potrząsnął.
- Co ty wyprawiasz? Gdzie jest moja przyjaciółka? - Dobre pytanie,
pomyślała dziewczyna.
- Teraz to dopiero
wyszło jak w słabej komedii – zaśmiała się nerwowo, próbując
załagodzić sytuację. Jednak po rozgniewanej minie Sama,
wywnioskowała, że kiepskie żarty w niczym jej nie pomogą.
Marion odeszła
kilka kroków i spuściła głowę. Czuła się strasznie podle. A
rzadko jej się to zdarza. Zacisnęła pięści i rzekła:
- Mam... kłopoty –
skłamała gładko. - Ale nie mogę ci powiedzieć... Chciałam
tylko... - Sam parsknął śmiechem. - Słuchaj, chcę to powiedzieć,
i tak czy inaczej to powiem. Więc proszę cię, stul pysk, opanuj
się i posłuchaj, dobra?! - krzyknęła, wypowiadając słowa w
zawrotnym tempie, po czym dodała cicho - Tylko posłuchaj.
Chłopak splótł
ręce, oparł się o komodę i posłał jej wyczekujące spojrzenie.
Widać było, jaki był wściekły. To jedna z jego niewielu wad,
strasznie łatwo było go zdenerwować, a jak już się zdenerwował,
to nie dawał nikomu dojść do słowa, dopóki nie wykrzyczy całej
swojej frustracji.
- Zawsze byłeś i
będziesz dla mnie najważniejszy. I obiecuję ci, że nigdy cię nie
zawiodę. - Sam westchnął i ziewnął ospale. Marion zmarszczyła
czoło i krzyknęła:
- Jesteś
pierdolonym pajacem!
Szybkim krokiem
przemierzyła dzielącą ich odległość i Sam został obdarowany
siarczystym policzkiem na pożegnanie.
Dziewczyna wyszła
na zewnątrz wzburzona i pełna gniewu. Nie oczekiwała, że chłopak
powita ją z kwiatami, ale nie sądziła, że może być aż tak zły.
Łzy napłynęły jej do oczu, jednak bardziej z frustracji, niż ze
smutku.
- To właśnie są
ludzie. Wzruszające – stwierdził sarkastycznie, zakapturzony
chłopak, czekający przed domem. Dziewczyna na dźwięk głosu
Conrada mimowolnie się skrzywiła. Naprawdę było w nim coś
irytującego. Słysząc ten głos, miała przed oczami
czternastolatka, który dopiero co przeszedł mutację. W dodatku ta
nonszalancja i wyższość w sposobie mówienia, doprowadzała ją do
szału. Odwróciła się i ujrzała kpiący uśmieszek błąkający
się na twarzy wampira. Niebieskie tęczówki świeciły w ciemności
niczym dwa szafiry.
- Widziałeś to? To
wszystko twoja wina! - krzyknęła dziewczyna. Conrad uniósł brwi.
- Moja? Ach,
przepraszam, więc to ja wpadłem na genialny pomysł odwiedzenia
swojego chłoptasia o trzeciej w nocy? Sądziłaś, że uzna to za
normalne? - Marion machnęła lekceważąco dłonią.
- Nie o to mi
chodzi, idioto. Nie widzisz co się dzieje? Zapolowałbyś sobie na
jakieś dziesięciolatki zamiast wysysać krew ze mnie, niewiele już
mi zostało, jeśli jeszcze nie zauważyłeś – rzekła
pretensjonalnie, wykonując przeciągły ruch ręką od szyi do
bioder. Conrad zmarszczył czoło i przyjrzał się dziewczynie.
Zapadnięte policzki, sińce pod oczami, wystające kości, hmm...
Chyba przesadził.
W gruncie rzeczy nie
pogardziłby zdrowym dziesięciolatkiem. Tylko problem z
dziesięciolatkami był taki, że strasznie szybko umierały. Ani się
obejrzałeś, a trzymałeś w rękach trupa. W małym mieście, jak
Highfield otwarcie supermarketu było wydarzeniem miesiąca, więc
śmierć kilku dzieciaków, do cna pozbawionych krwi raczej
wzbudziłaby czyjeś podejrzenia, a Conrad chciał jeszcze trochę tu
zostać. Dlatego wybrał sobie jedną ofiarę, z której regularnie
spijał krew, a że trafiła mu się pasjonatka wampirów, która nie
miała nic przeciwko, to po co wzbudzać w ludziach niepotrzebne
podejrzenia, polując na dzieci? I tak ostatnio stracił godność,
pijąc krew jakiegoś pchlarza, bo Marion stwierdziła, że straciła
zbyt dużo krwi. No cóż...
- Twój czas
nadszedł – rzekł, uśmiechając się szeroko. Jego kły błysnęły
złowrogo.
Conrad Fern był
bardzo dziwnym krwiopijcą. Sam nie wiedział, dlaczego robił to tej
dziewczynie. Potrzebowała pomocy, to fakt, ale czy na pewno takiej?
Wcale nie zamierzał jej oszukiwać. W gruncie rzeczy, nawet ją
polubił.
Miała ze sobą
wiele problemów, o których jej rodzina nie miała zielonego
pojęcia. Była wrakiem, a nie dziewczyną. Conrad bardzo chciał
wiedzieć, co ją tak zniszczyło. Pomimo, że wampiry potrafią po
części „czytać” ludzkie myśli, to on nie był na tyle
doświadczony i silny.
Conrad był jednym z
niewielu krwiopijców, który uwielbiał ludzi. I nie chodzi o
kwestie kulinarne. Lubił ich towarzystwo, lubił z nimi rozmawiać.
Kochał, kiedy jakiś stary weteran opowiadał o walce na froncie,
gdy piękna, młoda dziewczyna roniła strumienie łez nad swoim
nienarodzonym, gdy zdrowy mężczyzna mówił o walce z rakiem.
Było w tym coś niesamowitego. Człowiek to piękno.
Niedoskonała istota, pełna egoizmu, popełniająca setki
identycznych błędów. I dlatego człowiek jest piękny. Rozmawiając
z ludźmi, czuł się tak, jakby znowu... nim był. Niczego tak nie
pragnął, jak być człowiekiem. Oddałby całą tą „cudowną”
nieśmiertelność, za chociaż jeden dzień.
Highfield,
niepozorne miasteczko, liczące tysiąc pięćset mieszkańców,
ulokowane przy autostradzie międzystanowej nr 70, dwadzieścia mil
od Baltimore, największego miasta Maryland. Od południa otoczone
gęstymi lasami, które swojego czasu były wyśmienitym terenem do
polowań. Odbywały się regularnie do roku 1975.
Wschodnie Highfield
tętniło życiem. Rynek zawsze był pełen straganów z rozmaitymi
rzeczami. Piękny kościół gotycki, zbudowany za sprawą
francuskich imigrantów, chętnie odwiedzany przez turystów, którzy
przybywali nawet z innych stanów. Kompleksy budowlane, stare
kamienice i coraz chętniej budowane na obrzeżach domy, były
miejscem zamieszkania coraz większej ilości ludzi. Ostatnie
trzydzieści lat przyniosło wiele korzyści miastu.
Zachodnia część
Highfield była najrzadziej zaludniona. Winę za to ponosiła
częściowo oczyszczalnia ścieków. Codziennie o godziny piętnastej
w promilu kilometra unosił się okropny odór, dlatego większość
mieszkańców przeniosła się na śródmieście. Poza tym około
trzydzieści lat temu ziemia nagle całkowicie wyjałowiała, co
sprawiło, że przemysł rolniczy, niegdyś wysoko rozwinięty w
Highfield, przynosił znikome dochody. Zachodnie obrzeża miasta były
prawie bezludne. Ludzie nie chcieli tu mieszkać. To już nie była
kwestia tylko i wyłącznie oczyszczalni, bo powód był inny. Tylko
nikt nie chciał o tym mówić.
„W
tej ziemi jest coś złego”, powtarzał sobie co ranka Theodor
Craven, emerytowany żołnierz, posiadający gospodarstwo rolne. Co
jakiś czas zwierzęta padały jedno po drugim z niewyjaśnionych
przyczyn. Pewnego razu znalazł czterdzieści martwych kurczaków,
bez śladu żadnego zwierzęcia, bądź czegokolwiek, co mogłoby być
tego przyczyną.
Można
by powiedzieć, że zachodnie Highfield jest martwe, nic więc
dziwnego, że mieszkańcy zwykli nazywać ten teren Polami Fames¹.
Jednak wciąż
znalazło się parę rodzin, które były zachwycone niską ceną
działek na Polach. Było to szczególnie atrakcyjne dla emerytów,
mających dosyć natrętnych sąsiadów wypytujących o szklankę
cukru, dzieciaków grających w piłkę pod ich oknami i idiotycznych
konsultantów firm kosmetycznych, pukających do drzwi.
Właśnie tutaj, na
Polach Fames, na skraju lasu, stała drewniana chatka, wielkości
przeciętnego garażu. Okna zabite deskami, dziury w dachu -
szablonowy domek z horroru. Na drzwiach przybito drewnianą
tabliczkę, z wyrytym napisem:
MARY
LUANNE STARLING
MORS
ULTIMA LINEA RERUM EST²
1975
- Mary Luanne
Starling... - powiedziała cicho Marion, wodząc palcami po
wyżłobionych literach. - Kim była? - spytała, odwracając się do
Conrada. Przez jego twarz przemknął grymas bólu, który niemal
natychmiast zmienił się znów w maskę obojętności.
- Przeszłością –
odparł wymijająco. Marion uniosła brwi w geście dezaprobaty, ale
powstrzymała się rzucenia jakąś kpiącą uwagą.
Przez ostatnie trzy
miesiące niemal każdy dzień spędzała z Conradem. Przedtem były
to spotkania w jego biurze, teraz zazwyczaj siedzieli w jej domu i
rozmawiali, czasami wampir zabierał ją do swojego motelowego
pokoju. Marion sama nie wiedziała, co właściwie czuje do tego
krwiopijcy. Nie wzbudzał w niej sympatii, ani niechęci. Można by
powiedzieć, że ją fascynował. Fascynowało ją to, czym jest.
Fascynował ją jego sposób poruszania, ta nonszalancja (irytująca,
acz fascynująca), z jaką się wypowiadał, i ta wytworność w
każdej, nawet najprostszej, wykonywanej przez niego czynności. Był
niczym rzeźba. Doskonały, bez skazy, niby anioł. Marzyła o takiej
sile, o potędze. Zawsze tak było. Marion, zawsze pierwsza, zawsze w
centrum, zawsze najlepsza. Nienawidziła stać w czyimś cieniu,
miała charyzmę i pewność siebie, podobnie jak jej brat i ojciec.
Decyzję o zmianie w
wampira podjęła bez chwili wahania. W sumie nie miała wielkiego
wyboru, albo stanie się towarzyszką, albo obiadem. Życie było dla
niej najważniejsze, a wizja nieśmiertelności... To dopiero
ekscytujące.
Jedyną rzeczą,
która trzymała ją wciąż przy śmiertelnym świecie, to Sam. Czy
go kochała? Nie. Nie zaznała w życiu miłości. Ani matczynej, ani
braterskiej, żadnej. Niewątpliwie wiedziała, czym jest
przywiązanie, ale nie miłość.W sumie, nawet nie chciała zaznać
tego uczucia. Zakochani byli tacy głupi, łatwowierni i idiotycznie
komiczni. Te wszystkie „Zginę dla ciebie”, „Chciałbym umrzeć,
wiedząc, że jesteś szczęśliwa” i tym podobne, przyprawiały ją
o odruch wymiotny. Farmazony.
Drzwi chatki
otworzyły się, ukazując obskurne wnętrze. Domek miał tylko jedno
pomieszczenie. Na środku ustawiony był stół, przykryty czarną
płachtą, a po bokach stały dwa krzesła. Wszystko pokryte grubą
warstwą kurzu. Światło księżyca dostawało się do środka
poprzez niedokładnie zakneblowane okna i kilka szczelin w dachu. W
powietrzu unosił się zapach wilgoci i krwi.
- Przytulnie –
stwierdziła Marion.
________________________
¹ Pola Fames –
Fames była rzymskim uosobieniem głodu.² Mors ultima linea rerum est.(łac.) - Śmierć kresem ostatnim i wszystkiego.- Horacy. [celowo po łacinie]
Oto i rozdział
drugi. Może nudny, ale ten opis miasteczka był naprawdę potrzebny,
nie chcę, żebyście odnieśli wrażenie, ze moi bohaterowie
mieszkają gdzieś-w-jakimś-amerykańskim-miasteczku. Dziękuję za
komentarze, naprawdę, to wiele dla mnie znaczy, że ktoś to czyta.
Naprawdę
niewiele brakuje mi do dostania apopleksji przez cudowny onet. Jak
nie mogę dodać komentarza, to nie mogę edytować postu, jak nie
błąd b-(102), to lista postów jest pusta, no jprdl -.-, w dodatku
poprawianie sklejanych wyrazów, to dopiero katorga. Poza tym to
założyłam sobie
TUMBLRA.
(Jakby
ktoś był ciekawy, to spędziłam pół dnia na robieniu
tła
i majstrowaniu przy HTML'u, a drugie pół na jaraniu się
animowanymi obrazkami z supernatural i vampire diaries, moje życie
jest żałosne...). Właśnie, ogląda ktoś Vampire Diaries? Bo po
wczorajszym odcinku moje serce pękło na milion, maleńkich
kawałeczków ;_________;
Do napisania!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz